Radek33
22,1 tys.

Siedmiu świadków,siedem śmierci!Jak straszna musi być prawda o zabójstwie ks.Popiełuszki, skoro ...

Zamordowanie ks. Jerzego Popiełuszki wstrząsnęło społeczeństwem polskim. Komunistyczny rząd uczynił z porwania i męczeństwa ks. Jerzego prawdziwy propagandowy cyrk, łącznie ze sfingowanym procesem toruńskim. Spektakl był jednak tak dobrze wyreżyserowany, a jego twórcy są tak zakorzenieni w mit założycielski III RP, że po dziś dzień obowiązuje wersja sprawców mordu przygotowana przez Kiszczka i ogłoszona przez Urbana. Śmierć księdza Jerzego wciąż pozostaje jedną z największych, najpilniej strzeżonych tajemnic PRL. Jak straszna musi być prawda o niej, skoro nawet dziś wciąż pozostaje ukryta?

Tę wersję zdarzeń znamy wszyscy. 19 października 1984 r. kapelan „Solidarności”, słynny

z odprawianych od 1982 r. mszy za Ojczyznę, ks. Jerzy Popiełuszko z parafii św. Stanisław Kostki na warszawskim Żoliborzu, wracając z Bydgoszczy do domu, został uprowadzony przez trzech funkcjonariuszy SB, przebranych za milicjantów z drogówki: Grzegorza Piotrowskiego, Waldemara Chmielewskiego i Leszka Pękalę. Tej samej nocy ciężko pobity kapłan został wrzucony do wody na tamie we Włocławku w worku obciążonym kamieniami. Ciało „odnaleziono” 30 października. 2 listopada w Warszawie odbył się pogrzeb, w którym wzięło udział 600 tys. ludzi – największy w dziejach Warszawy. O zamordowanie księdza zostali oskarżeni: kpt. Grzegorz Piotrowski (naczelnik wydziału Departamentu IV), por. Leszek Pękala i por. Waldemar Chmielewski . Ich przełożony płk Adam Pietruszka (zastępca dyrektora Departamentu IV MSW) został oskarżony o sprawstwo kierownicze tej zbrodni. Już 7 lutego 1985 r. sąd w tzw. „procesie toruńskim” wymierzył oskarżonym kary pozbawienia wolności: Grzegorzowi Piotrowskiemu – 25 lat, Adamowi Pietruszce – 25 lat, Leszkowi Pękali – 15 lat, Waldemarowi Chmielewskiemu – 14 lat. Po interwencji Kiszczaka wszystkim skrócono wyroki. Od dawna są na wolności. Zmienili nazwiska i mają się świetnie. Na temat swojej zbrodni konsekwentnie milczą.

Esbecka pajęczyna

Oficjalną wersję śledztwa podważyły trzy osoby: dziennikarz Wojciech Sumliński (autor książki „Kto naprawdę go zabił?”) , historyk i były prokurator IPN Leszek Pietrzak, a przede wszystkim prokurator Andrzej Witkowski z pionu śledczego IPN w Lublinie. Co ustalili?

Kiedy Jaruzelski kazał gen. Czesławowi Kiszczakowi zrobić coś z księdzem, żeby „przestał szczekać” (lipiec 1984), ten polecenie uciszenia ks. Popiełuszki potraktował bardzo poważnie. Formalnie sprawę działań wobec księdza Popiełuszki przejęła grupa kpt. Grzegorza Piotrowskiego z VI Wydziału IV Departamentu MSW, zajmującego się zwalczaniem Kościoła. W lutym 1984 r. udało się ulokować w bezpośrednim otoczeniu księdza agenta – SB wpisało do swej ewidencji operacyjnej „Zabezpieczenie Operacyjne” (ZO) agenta o pseudonimie „Desperat”. „Desperatem” zabezpieczającym operacyjnie akcję „Popiel”, wymierzoną w ks. Popiełuszkę, zdaniem dziennikarza Wojciecha Sumlińskiego, miał być kierowca księdza Jerzego – Waldemar Chrostowski. Sam Chrostowski stanowczo temu zaprzeczył. Wiadomo jednak, że mec. Edward Wende w imieniu Chrostowskiego zawarł tajną ugodę z MSW, dzięki której kierowca księdza otrzymał 1,6 mln zł odszkodowania za „straty poniesione w wyniku działań funkcjonariuszy SB”. Ugody takiej nie zawarto z rodziną ks. Jerzego ani żadnym z jego przyjaciół. Sumliński twierdzi, że jej celem było nie odszkodowanie, tylko kupienie milczenia Chrostowskiego. O tym, że Chrostowski to „Desperat”, są także przekonani Leszek Pietrzak i prokurator Andrzej Witkowski. Stuprocentowej pewności nadal brak. Ulokowanie przy księdzu „Desperata” było sporym sukcesem esbeków. Nie tylko mieli informacje z bezpośredniego otoczenia, ale i pomoc w planach… werbunku księdza.

Trop wiedzie do KGB

Wedle ustaleń śledztwa prowadzonego przez prokuratora Witkowskiego, wiosną 1984 r. głównym celem MSW stało się zwerbowanie księdza Jerzego do współpracy. Kiszczak, oczywiście, brał pod uwagę, że księdza zwerbować się nie uda, ale liczył, że wówczas uda się go „zneutralizować”, odsunąć od spraw robotniczych i działań opozycji. Latem 1984 r. Kiszczak uznał, że ks. Popiełuszkę można uciszyć, wysyłając go za granicę, np. na studia do Rzymu, najlepiej już zwerbowanego jako agenta. Nie miał wątpliwości, że ks. Jerzy Popiełuszko bez trudu znajdzie dostęp i do Polonii, i do samego papieża Jana Pawła II. Dlatego też latem 1984 r. zasugerował arcybiskupowi Dąbrowskiemu wysłanie ks. Popiełuszki do Rzymu. Jednocześnie esbecka nagonka na księdza sprawiła, że zarówno arcybiskup, jak i prymas Glemp zaczęli rozważać taką możliwość. MSW nie planowało jeszcze zamordowania księdza. Męczennik nie był Kiszczakowi do niczego potrzebny. Mijały tygodnie, SB działało, a ksiądz pozostawał nieugięty. Esbecy powoli zaczynali tracić cierpliwość. Prokurator Andrzej Witkowski odnalazł służbowy kalendarz gen. Zenona Płatka z 1984 r., a w nim tajemniczą notatkę „Nadchodzi 19 a oni chcą”. To oznacza, że Płatek wiedział wcześniej o dacie wybranej przez kpt. Piotrowskiego. Sam Piotrowski już wtedy był inwigilowany przez Kiszczaka. Generał nie ufał mu – podejrzewał, że kapitan konsultuje swoje działania z KGB, zwłaszcza po spotkaniach, które morderca odbył z przedstawicielami KGB we Lwowie i Bułgarii. Dla gen. Kiszczaka szczególnie podejrzane były kontakty Piotrowskiego z gen. Michajłowem – rezydentem KGB w Warszawie, odpowiedzialnym za sowieckie działania w Polsce.

Męczeński szlak

Co więc naprawdę się stało? Oto najbardziej prawdopodobna wersja wydarzeń: 19 października 1984 r. kierowcę ks. Popiełuszki, Lipińskiego, zastąpił Waldemar Chrostowski. Zawiózł księdza do Bydgoszczy. Za nimi pojechał Piotrowski. Od momentu wyjazdu z Warszawy kpt. Piotrowski na bieżąco kontaktował się z Dyrektorem Departamentu IV – gen. Zenonem Płatkiem, a ten z ministrem Kiszczakiem. Wieczorem Piotrowski i jego podwładni czatowali na księdza pod kościołem w szarym fiacie 125P. Czekali na rozkazy. Piotrowski otrzymał je od samego gen. Płatka. Nieopodal kościoła czekały też inne samochody – z ubranymi po cywilnemu żołnierzami WSW, śledzącymi z kolei Piotrowskiego. Fakt ten potwierdził prokuratorowi Witkowskiemu już w latach 90. jeden z szefów WSI. Wiadomo już, że kiedy ksiądz odjeżdżał z Bydgoszczy, Waldemar Chrostowski miał szansę „urwać się” esbekom, ale tego nie zrobił. W okolicach Górska na drodze do Torunia Chrostowski zatrzymał samochód na żądanie „milicjantów z drogówki”, jadących za nim. Pobity i związany ksiądz Popiełuszko został wrzucony do bagażnika, a Waldemar Chrostowski w kajdankach usiadł na przednim siedzeniu esbeckiego fiata. „Wyskoczył” po drodze. Jak ustalił prokurator Witkowski, kajdanki Waldemara Chrostowskiego były spiłowane tak, aby bez problemu dało się z nich uwolnić. Wizja lokalna, którą przeprowadził Witkowski dowiodła też, że skok z samochodu jadącego z prędkością, o której w zeznaniach mówił Chrostowski, był bardzo trudny – kaskader, który go wykonał, złamał rękę. Jednak kierowca ks. Jerzego nie odniósł poważniejszych obrażeń, poza potłuczeniem i uszkodzeniem nogi, skutkiem czego utykał. Zagadka „skoku” Chrostowskiego pozostaje niewyjaśniona. Tak samo jak odpowiedź na pytanie, dlaczego esbecy nie zatrzymali się i nie wciągnęli go do samochodu, co mogli zrobić bez trudu, tylko pojechali dalej. Dokąd?

Kilka dni tortur

Pierwszy przystanek zrobili w
ruinach zamku toruńskiego, gdzie w trakcie śledztwa odnaleziono różaniec księdza. Ten dowód ukryto w śledztwie. W tych ruinach kpt. Piotrowski zaczął „zmiękczać” księdza przy pomocy swojej pałki. Pobitego kapłana esbecy wrzucili do samochodu i pojechali dalej. Następny postój zrobili w jednym ze starych bunkrów wojskowych w rejonie Kazunia. Bicie zaczęło się od początku. Nad ranem już półprzytomnego księdza przejęła inna grupa operacyjna. Prawdopodobnie byli to „wojskowi”, którzy na prośbę gen. Kiszczaka śledzili Piotrowskiego. Piotrowski, Pękala i Chmielewski wrócili do Warszawy. Co się działo dalej z księdzem, oczywiście, nie wiadomo. Istnieją na ten temat tylko poszlaki. Zgodnie z nimi w dniach 20–25 października ksiądz Popiełuszko mógł przebywać na terenie jednej z sowieckich jednostek w rejonie Kazunia, gdzie była m.in. ekspozytura KGB. W tym czasie trwały akcje poszukiwawcze o krypt. „Przeszukanie” i „Sutanna” , a Urban na konferencjach zapewniał, że władza zrobi wszystko, by księdza odnaleźć. Kłamał. Kiszczak wiedział, bo wiedzieć musiał, że w tym czasie księdza swoimi metodami „zmiękczają” towarzysze z KGB. Obrażenia księdza Popiełuszki były zbyt rozległe, by mogło je spowodować trzech ludzi poprzez dwukrotne pobicie, jak to zeznali Piotrowski i jego kompani. Hipotezę o przetrzymaniu księdza Popiełuszki w Kazuniu potwierdzać może przechowywana przez IPN kopia rozkazu gen. Kiszczaka z 3 listopada 1984 r., przeprowadzenia dezynfekcji tamtejszego bunkra wojskowego i składnicy amunicji. To była jedyna dezynfekcja zlecona przez szefa MSW (a nie, co wydawałoby się logiczne – MON). Prawdopodobnie do popołudnia 25 października ksiądz Jerzy jeszcze żył. Tego właśnie dnia u jego lekarki pojawiło się trzech osobników z MSW z pytaniem o leki przyjmowane przez księdza. Przerażona kobieta udzieliła im informacji. Była przekonana, że ksiądz żyje i potrzebuje pomocy medycznej. Kiedy więc umarł? Prawdopodobnie wieczorem 25 października 1984 r. Taką opinię ogłosił prof. André Horve z Paryża, opierając się na zdjęciach ciała księdza. Wskazał na wiele obrażeń, o których nie wspominały ani raporty MSW, ani wyniki sekcji zwłok.

Umarł, bo widział?

Późnym wieczorem 25 października ciało księdza zostało wrzucone do Wisły. Widziało to trzech ludzi: Tadeusz Kowalski – rybak z miejscowej spółdzielni, jego kolega i szwagier, którzy tej nocy kłusowali na Wiśle. Przerażeni mężczyźni przysięgli sobie, że nigdy i z nikim nie będą o tym rozmawiać. Powiedzieli dopiero prokuratorom IPN. A jednak kilka tygodni po złożeniu tych zeznań Kowalski trafił do szpitala, gdzie zmarł z powodu „zatrucia alkoholem metylowym”. Wróćmy do roku 1984. 26 października ludzie gen. Kiszczaka zlokalizowali zwłoki ks. Popiełuszki po raz pierwszy, co potwierdziło zeznanie jednego z prokuratorów, któremu wydano polecenie wyjazdu i przeprowadzenia czynności na miejscu zdarzenia. Ciało księdza wyłowił z wody płetwonurek Krzysztof Mońko. Już 1 listopada 1984 r. otrzymał paszport i, nie informując rodziny, wyjechał z Polski. Nigdy nie wrócił. Wyłowione przez niego ciało księdza zostało poddane pierwszej sekcji. Następnie ponownie wrzucono je do wody. Zaraz potem szef Biura Śledczego MSW płk Zbigniew Pudysz podjął konsultacje w sprawie publicznego ujawnienia zwłok księdza. 30 października gen. Kiszczak ze swoim orszakiem przyleciał helikopterem na tamę we Włocławku i oznajmił ekipom poszukiwawczym: „Dziś musi się znaleźć”. No i „się znalazł”. Jedna grupa płetwonurków zwłoki ujawniła, a druga je wydobyła. Ludzie ci przez wiele lat byli naciskani i zastraszani przez Kiszczaka tak bardzo, że bali się zeznawać nawet po 1989 r.

Nie ma tu żadnych nowych rewelacyjnych danych

Już 30 października Kiszczak przyjął wersję z późniejszego procesu toruńskiego – „własnej” inicjatywy trzech funkcjonariuszy SB. Czwartym oskarżonym był szef Piotrowskiego – płk Adam Pietruszka, który najciężej znosił akt oskarżenia. Kiszczak miał obiecać Pietruszce w zamian za milczenie awans do stopnia generała, ale też powiedzieć wprost: – Trzeba dać się chwilowo zamknąć. Według ustaleń Leszka Pietrzaka Kiszczak obiecał całej czwórce, że nie posiedzą długo i słowa dotrzymał. Aby mieć gwarancję, że prawda o tej zbrodni nigdy nie wyjdzie na jaw, rodziny czterech esbeków były inwigilowane przez 6 lat. Zachowało się ponad 1600 godzin nagrań z lat 1985–1990! Wiadomo, że akcję tę koordynował dla Kiszczaka m.in. Zbigniew Chwaliński, który potem zrobił karierę w III RP. Za inwigilację odpowiadać miał też gen. Stanisław Ciosek, późniejszy doradca prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Przez cały czas sprawą żywo interesowali się też przedstawiciele radzieckiej rezydentury w Warszawie. Uspokoili się dopiero, gdy pewne było, że krąg osób oskarżonych został zamknięty, a resort MSW zrobi wszystko, aby nie poszerzać sprawy. Pomimo to centrala KGB w Moskwie była wściekła. W dzień pogrzebu księdza w podwarszawskim Zalesiu, w jednym z obiektów należących do MSW, zorganizowano wspólną naradę przedstawicieli kierownictwa SB i KGB pod roboczym tytułem: „Sprawa ks. J. Popiełuszki i jej skutki”, w czasie której strona polska tłumaczyła się z niej przed radzieckimi towarzyszami. Ci ostatni podsumowali ją krótko – „spartolona robota”. O czym jeszcze rozmawiali i jakie wyciągnęli wnioski poza tymi dwoma słowami, oczywiście nie wiemy. Tak samo jak o treści innych rozmów na ten temat na linii Moskwa–Warszawa.

Siedmiu świadków, siedem śmierci

Jeszcze w okresie trwania śledztwa, w ramach MSW powołano specjalną grupę operacyjną SGO II, którą m.in. kierował ppłk Edward Janczura. Podjęła ona m.in. działania zacierające ślady wcześniejszej działalności SB wobec osoby ks. Popiełuszki. Prawdopodobnie to ta grupa zniszczyła akta „Desperata” i przetrzebiła akta operacyjne samego księdza Jerzego.
Aż siedmiu (sic!) świadków, którzy mogli chociaż wyjaśnić trochę okoliczności śmierci księdza Jerzego zginęło w tajemniczych okolicznościach (źródło: WPROST). Tadeusz Kowalski, który widział, jak jacyś ludzie wrzucali zwłoki, prawdopodobnie księdza, do wody we Włocławku, w czasie, gdy podejrzani o tę zbrodnię od dwóch dni siedzieli w areszcie, zmarł w szpitalu „na skutek zatrucia alkoholem metylowym”. W tajemniczych okolicznościach zmarło też dwóch członków najbliższej rodziny księdza Jerzego, w tym żona jego brata. W żadnym z przypadków nie przeprowadzono sekcji zwłok, pomimo że wnioskowały o nie rodziny zmarłych. Gdy jeden z oskarżycieli posiłkowych w procesie toruńskim zapowiedział apelację, kilka dni po ogłoszeniu wyroku, w domu osoby o identycznym nazwisku wybuchł ładunek wybuchowy. Nie wiadomo, czy zamach miał związek z procesem toruńskim, bo w 1989 r. zaginęła dokumentacja w tej sprawie. 22 lipca 1989 r. zamordowano 82–letnią matkę jeszcze jednego oskarżyciela posiłkowego w procesie toruńskim, Krzysztofa Piesiewicza. Sprawcy skrępowali ją przed śmiercią tak samo jak księdza Jerzego. Z mieszkania staruszki nic nie zginęło. W 1984 r. „niezidentyfikowana ciężarówka” staranowała osobowe auto, którym podróżowało dwóch funkcjonariuszy Biura Śledczego MSW – płk Stanisław Trafalski i mjr Wiesław Piątek. Obaj podobno „zbyt intensywnie” badali wcześniejszą działalność i powiązania morderców księdza Popiełuszki. Obaj zginęli na miejscu. W wypadku zginął również kierowca fiata. Dziennikarzom udało się odnaleźć Stanisława W., kierowcę tej „niezidentyfikowanej” ciężarówki, który powiedział im, że to fiat z ogromną prędkością uderzył w jego piaskarkę. W rozmowie z dziennikarzami Stanisław W. twierdził, że kierowca fiata żył, gdy on odjeżdżał do szpitala i że następnego dnia spotkali się z nim funkcjonariusze SB, którzy nakazali mu milczenie. Nikt nie niepokoił go aż do 2007 r., kiedy znowu został „odwiedzony” przez osoby, które kategorycznie zabroniły mu kontaktów z Romanem Giertychem – pełnomocnikiem rodziny Popiełuszków.

W latach dziewięćdziesiątych śledztwo rozpoczął prokurator Andrzej Witkowski. Bardzo szybko sprawa została mu odebrana. Stało się to po interwencji gen. Kiszczaka, a decyzję podjął minister sprawiedliwości Wiesław Chrzanowski. Gdy powstał IPN i Witkowski ponownie wszczął śledztwo, sprawę odebrał mu szef pionu śledczego IPN – Wojciech Kulesza – na dzień przed postawieniem przez Witkowskiego zarzutów Kiszczakowi. Między innymi dlatego nie zdążył on dotrzeć do Stanisława W. i go przesłuchać. Sprawy nie wyjaśniła też sejmowa komisja do spraw zbrodni MSW ani Oddziałowa Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Warszawie. Pytanie „dlaczego?” wciąż pozostaje otwarte.

Gazeta Warszawska
Norah Sarah udostępnia to
4
megur udostępnia to
125